Tydzień z buta po Walencji i Barcelonie + 20 godzin w bonusie



Poniedziałek 

Po udanej wyprawie, w ubiegłym roku do Rzymu, tym razem za nasz cel obraliśmy hiszpańską Walencję. Naszym priorytetem przy wyborze miejsca zimowego urlopu była temperatura. Jedziemy tam, gdzie będzie ciepło i słonecznie. I tak oto padło na Hiszpanię, w której jeszcze nie byliśmy.  Ponieważ wersja z bagażem podręcznym sprawdziła się poprzednio,  teraz również wybraliśmy taką opcję. Bilety lotnicze zakupione za 1100 PLN, na cztery osoby. Lecimy....  Pan J. przeanalizował wszystkie dostępne atrakcje, zaplanował wszystko od A do Z... Do mnie należy organizacja bagażu i aprowizacja.
Pobudka, autko i wczesnym rankiem jesteśmy na lotnisk Warszawa Modlin. Pełni radochy i naładowani adrenaliną ruszamy ku naszej hiszpańskiej przygodzie " Hola Espana".

Już przed południem wylądowaliśmy na lotnisku w Walencji. Z lotniska do miasta można dojechać metrem, które ma swój końcowy przystanek pod terminalem, także nawet nie trzeba wychodzić na zewnątrz. Jest to kawałek drogi od samego centrum miasta i najważniejszych atrakcji.


Bilety do metra można kupić na stacjach w specjalnych automatach. Chcąc regularnie korzystać z metra, dobrym pomysłem jest zakup karty TuiN, dzięki której ceny za przejazdy są tańsze niż przy bilecie indywidualnym. Z karty tej może korzystać większa liczba osób, trzeba tylko  pamiętać, aby przy wejściu do metra odbić ją odpowiednią ilość razy. Sama karta to koszt 1 €, a minimalne doładowanie wynosi 10€. Trasy metra w Walencji podzielone są na strefy od A, B, C, D. W zależności od strefy różna jest też opłata za przejazd, strefa D z lotniska to najbardziej oddalona, za którą przejazd jest najdroższy.

Ceny przejazdów z kartą TuiN:
  • 1 strefa - 0,72€
  • 2 strefy - 1,04€
  • 3 strefy - 1,40€
  • 4 strefy - 2€
Natomiast koszt jednorazowego przejazdu na bilet w pierwszej strefie to 1,5€, można też zakupić bilet T-10, wówczas taki przejazd wychodzi trochę taniej. Ale w to już nie wnikaliśmy, na pewno karta
TuiN jest najtańszą opcją.



My zakupiliśmy kartę w kiosku przy automatach i dojechaliśmy metrem do centru. Tu rozpoczęliśmy swoją przygodę z Walencją, a jej uroda zaparła nam dech w piersiach od pierwszej chwili.
 
 Chłonąc uroki Walencji  ruszyliśmy w stronę kwatery. Po drodze jednak weszliśmy na pierwszy posiłek w Hiszpanii. Pan J. wyczaił miejscówkę dla lokalsów, w której podają smaczną tortillę.

Carrer de Calixt III, 8, 46008 València, Valencia, Hiszpania
 Lokal otwarty jest od poniedziałku do piątku w godzinach 7.30 - 16.00.

Jako, że było jeszcze przed południem, a lokum mieliśmy mieć od 13-tej pokręciliśmy się jeszcze z plecakami po mieście i zrobiliśmy zakupy spożywcze. Najtańsza sieć sklepów spożywczych to Marcadona. Jest ich wiele rozrzuconych w całym mieście. Można tam kupić wszystko. Prawdę powiedziawszy nie sprawdzaliśmy cen w innych sklepach z tym zaprzyjaźniliśmy się od pierwszej chwili. Należy tylko pamiętać, że sklep ten jest zamknięty w niedziele.

 Instrukcje dotyczące odbioru kluczy otrzymaliśmy za pomocą wiadomości. Wszystko super i sprawnie. Krótka pauza, odświeżenie i dalej idziemy w miasto
.
Niesamowite wrażanie robi park położony w dawnym korycie rzeki Turii - Jordi del Turia. To miejsce przecudne, ogromne hektary zielonej oazy. Można tam jeździć rowerem, biegać, spacerować. W parku znajduje się boisko na którym młodzi adepci piłki nożnej rozwijali swój talent. Jest także boisko do rugby i stadion lekkoatletyczny. W sobotę można było obserwować całe rodziny, a nawet organizowane przyjęcia urodzinowe dla dzieci. Aż żal było, że do bagażu nie zmieścił się strój do biegania.... Nogi same się rwały 😀.

Ważna informacja w parku jest bezpłatna toaleta publiczna. Czysta, można z niej korzystać. 

https://www.google.com/maps/place/Ba%C3%B1os+Tramo+2/@39.47434,-0.403391,17z/data=!3m1!4b1!4m5!3m4!1s0xd604fb33df7c1d7:0x7514bb8a1b1967f0!8m2!3d39.47434!4d-0.4012023 


 I jak to leży w  naszym zwyczaju już pierwszego dnia nie odpuściliśmy i "z buta" zrobiliśmy około 20 km. Poznając przy tym uroki miasta. I tak każdego dnia. Średni dziennie robiliśmy około 20km.
Nie sposób nie zauroczyć się tym miastem. Każda uliczka odkrywa nowe piękno. Walencja pełna jest uroczych małych kawiarni i kafejek. Pomimo, iż był to styczeń w powietrzu wyczuwało się wakacyjną aurę. Ludzie nie spiesznie wędrowali uliczkami. Dzień rozpoczynali  od porannej kawy i croissanta. Spacer po tych cudownych miejscach odprężał i relaksował. Każdy zaułek to nowepiękno.





Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy zwiedzania nie połączyli ze smakowaniem Hiszpanii. Nieopodal dworca Valencia Nord jest budka, w której sprzedają churros.

" Są to chrupiące paluchy, o przekroju gwiazdki, z ciasta parzonego. Smażone są w głębokim tłuszczu. Mogą być jedzone jeszcze ciepłe..... mniaaaaaam 🙈🙉🙊 lub zimne. Można skusić się na wersję oblaną czekoladą lub tylko maczane w płynnej czekoladzie, z cukrem lub z cukrem i cynamonem."

Nie ma co opowiadać to trzeba spróbować. Koszt 5 za 12szt.


Obowiązkowym punktem naszego zwiedzania miasta był stadion CF Valenci. Estadio Mestalla istnieje od 1923 r i początkowo mieścił 17000 widzów. Do dnia dzisiejszego kilkukrotnie rozbudowywany, obecnie może zasiąść 55000 kibiców.
 Obiekt ten położony jest w gęstej zabudowie mieszkalnej i z najświeższych informacji w sezonie 2022/2023 przestanie istnieć. W jego miejscu powstaną kolejne apartamentowce.

Tak upłynął nam pierwszy dzień.

 Wtorek

Nowy dzień, nowe wyzwania i nowe przygody :-).  Tego dnia zaplanowaliśmy pójście do Oceanarium.

Walencja może pochwalić się wspaniałym Miastem Sztuki i Nauki- Ciudad de las Artes y las Ciencias, w którym mieści się Oceanarium.


Zanim jednak tam dotarliśmy, pierwsze kroki skierowaliśmy na jeden z dwóch targów Marcat de Russafa. To lokalny rynek dla miejscowych pełen warzyw, owoców, mięsa, ryb i innych morskich pyszności.



Na drogę zakupiliśmy pyszne hiszpańskie truskawki oraz inne owoce na później i ruszyliśmy w stronę Miasta Sztuki i Nauki.



Ciudad de las Artes y las Ciencias jest jedną z największych atrakcji turystycznych Walencji. Kompleks położony jest na powierzchni 350 000 m2. Obejmuje kilka odrębnych budynków, w których mieści się między innymi Planetarium i kino IMAX, Oceanarium, Muzeum Nauki, Pałac Sztuki, .




My wybraliśmy samo Oceanarium. Na miejsce dotarliśmy na godzinę 10.00, czyli na samo otwarcie, a ponieważ byliśmy w styczniu nie zaskoczyły nas kolejki.


Ważne informacje techniczne.

# Oceanarium pracuje w godzinach 10.00 - 18.00 w sezonie 21.00.
# Ceny biletów: dorośli 31,30€,  a dzieci 23.30€. Mało nie jest, ale naprawdę warto.
# W Oceanarium odbywają się pokazy delfinów o godzinie 11.45 i 16.45, poza sezonem. W sezonie dochodzi trzeci pokaz. Tu można sprawdzać program dnia.
# Na zwiedzanie trzeba zarezerwować około min. 3 godziny.
# Dozwolone jest robienie zdjęć bez flesza.

Oceanarium to jest największym takim obiektem w Europie. Można tam podziwiać ryby, delfiny, żółwie, foki, pingwiny, legwany oraz kolorowe tropikalne ptaki. Niesamowite wrażenia robił na nas oszklony tunel, gdy nad naszymi głowami przepływały rekiny i ogromne płaszczki.

Nie będę ukrywać, że byliśmy zachwyceni. Ogromna ilość stworzeń morskich z różnych stron świata zapierała dech. Mimo, że sam kompleks jest bardzo okazały, to i tak ilość wody i wielkość wszystkich zbiorników przechodziła wyobrażenie. Całość położona jest na dwóch poziomach.
Pokazy delfinów były cudowne. Cały spektakl trwa około 30 minut.



Początkowo chodziliśmy po niemal pustych salach, jednak w miarę upływu czasu zaczęło się zagęszczać. Przyjeżdżały autokary wycieczkowe. W sezonie na pewno wszędzie tłoczą się ludzie, a na pokazach delfinów trudno znaleźć miejsce. Zimą dobrze wziąć coś pod pupę, bowiem siedzi się na betonowych stopniach.

Z głowami pełnymi wrażeń, po wyjściu z Oceanarium postanowiliśmy coś zjeść. W tym dniu Pan J. postanowił zabrać nas na przysmak Walencji, czyli paelle


Paella - to potrawa pochodząca z Walencji. Jest to ryż z szafranem, przyrządzany w ogromnych patelniach. W zależności od wersji może być z owocami morza, mięsem, kiełbasą chorizo,  lub warzywami.



Jak to w naszym zwyczaju, piechotą dotarliśmy do starej rybackiej dzielnicy Barrio El Cabanyal, gdzie znaleźliśmy lokal o nazwie Que te como.


 http://quetecomovlc.com/



Porcje są bardzo duże, każda około 400g, dla naszych dzieciaków trudne na raz do zjedzenia. Sama paella bardzo nam smakowała. Dobrze przyprawiona, może odrobinę kurczak zbyt wysuszony, ale piszę to, żeby się lekko przyczepić.  Bardzo dobra, dała nam siłę na dalsze poznawanie miasta, a muszę wspomnieć z każdym wyjście miasto stawało się nam bliższe, a odległości między punkami wędrówki krótsze.  Z napełnionymi brzuchami niespiesznie wróciliśmy do naszego walenckiego mieszkanka, rozkoszując się po drodze pięknem przyrody w parku Jordi del Turia. 


Słów kilka należy się samej dzielnicy Barrio El Cabanyal, gdyż jest to bardzo piękne miejsce. A według znalezionych informacji ta robotnicza dzielnica może kiedyś zniknąć z mapy miasta. Nazwa dzielnicy pochodzi od rybackich chat, krytych strzechą, które można jeszcze gdzieniegdzie zobaczyć,  a zwanych barraca. Ich fasady zdobione są płytkim ceramicznymi. Przemysł ceramiczny przybył do walencji wraz z Maurami ponad tysiąc lat temu. Dzielnice warto przemierzyć pieszo chłonąc jej urok.




Tego wieczoru postanowiliśmy odwiedzić jeszcze jeden z zabytków w mieście, a mianowicie Katedrę Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny. W ciągu dnia wejście do katedry jest biletowane, koszt to 8€ za dorosłego i 5,5€, jednak każdego wieczoru w godzinach 18.30 - 19.00 oraz w niedzielę można zwiedzić Katedrę bezpłatnie. Wejście na wieżę w celu podziwiania panoramy to dodatkowy koszt 2€.


Katedra jest połączeniem wielu stylów. Pierwotnie powstała w stylu gotyckim na planie krzyża. Jednak wiele jest tu również renesansowych i barokowych elementów. Ściany katedry zdobią dwa obrazy Francesco Goya.


 Jednak najcenniejszym zabytkiem jest Święty Graal, czyli kielich wykorzystywany przez Jezusa Chrystusa w czasie Ostatniej Wieczerzy przy odprawianiu Eucharystii, znajdujący się w katedralnej Kaplicy Kielicha. Niestety Kielich jest tak bardzo oddalony od ludzkich spojrzeń, że tylko nasza wyobraźnia pozwoliła nam go dostrzec za grubym szkłem gabloty. No cóż wiara czyni cuda.



W drodze powrotnej, kończąc kolejny dzień odwiedziliśmy jeszcze Plaza Redonda. Jest to niewielki plac, który dawniej wykorzystywany był jako targ rybny. Dziś stoją tam budki z rękodziełem, serwet, obrusy ect.


I tak mając kolejne 20 km w nogach dobrnęliśmy do końca drugiego dnia.
  

Środa


Pobudka wczesnym rankiem, bo kto marnowałby czas podczas urlopie na spanie. I ruszamy podziwiać kolejne urocze zakamarki Walencji. Dzień zaczęliśmy od udania się na drugi z  targów miejskich Central Market



https://pl.tripadvisor.com/Attraction_Review-g187529-d574603-Reviews-Central_Market_of_Valencia-Valencia_Province_of_Valencia_Valencian_Country.html

Hala targowa położona jest w samym centrum miasta, nieopodal  innych atrakcji turystycznych.  Sam budynek jest przepięknym przykładem architektury modernistycznej, ozdobionym mozaikami, ceramika oraz ręcznie malowanymi motywami owocowymi i warzywnymi oraz bogactwem plonów tych regionów. Można kupić tu wszystko, ryby, owoce morza, mięso i szynki iberyjski, oko cieszy mnogość i różnorodność warzyw i owoców. Raj dla miłośników gastronomi. Jednak to co najważniejsze, nie rzuca się tu w oczy nachalność sprzedawców do wyłudzenia kasy od turystów, za nic nie warte skrawki wędlin, czy owoce w plastikowych kubeczkach.



  I oczywiście nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie wyszli z zakupami. Tym razem postanowiliśmy spróbować Empanadas, czyli hiszpańskich pierożków. Empanadas mogą mieć kształt pieroga lub rogalika. Zrobione są z ciasta podobnego do francuskiego, ale mogą być także z z kruchego ciasta lub chlebowego. Nadziane są farszem, mięsnym lub warzywnym. Wszystko zależy od regionu, w którym ich próbujemy.

My zdecydowaliśmy się na cztery różne nadzienia z cebulą, ze szpinakiem, z grzybami oraz pomidorowo - paprykowym.


A do tego Pan J. postanowił spróbować lokalnego specjału, czyli horchaty. Jest to napój głównie spożywany w upalne dni. Zrobiony z korzenia cibory jadalnej. Jest nieprawdopodobnie słodki, ale pomimo tego podobno świetnie gasi pragnienie. Dla nas, lubiących słodkości, napój ten był zdecydowanie za słodziutki. O gustach nie dyskutuję  hahaha.

Karton 1l kosztuje 1,5€. 

Zaliczając na pół udane drugie śniadanie, wybraliśmy się tego dnia na plażę. Oczywiście, jak to w naszym zwyczaju ruszyliśmy z buta kontemplując po drodze uroki miasta. Odwiedzając jeszcze imponujący kompleks Miasta Sztuki i Nauki.


A że czas nas nie gonił, pogoda i humory dopisywały postanowiliśmy zjeść w tym dniu trzecie śniadanie. Oczywiście cel obraliśmy już wcześniej, nie był on przypadkowy, a dobrze przeanalizowany przez naszego szefa wyprawy.
Fantastyczna kawiarnia, cukiernia Fornelino znajdująca się przy Avinguda de Peris i Valero 157

https://pl.tripadvisor.com/Restaurant_Review-g187529-d13372855-Reviews-Fornelino-Valencia_Province_of_Valencia_Valencian_Country.html


Zestaw kawa  i rogalik kosztuje 2€, natomiast kawa, rogalik i tost 3€.  Jedna z naszych  Dziewczyn nie jest miłośniczka kawy, dlatego wybrała sobie wersję ze świeżo wyciskanym sokiem pomarańczowym. Ten pakiet również kosztowała 2


 Niestety nie jestem w stanie opisać, jak pyszny w smaku był rogalik i jak cudownie aromatyczna była kawa..... Brak mi słów. Polecam to miejsce, mino, że jest oddalone od centrum, a może właśnie dlatego. W całej Walencji jest bardzo dużo kawiarenek, cukierni i barów, ale to miejsce jest tak swojskie, tak codzienne, tak niepowtarzalne, że trzeba do niego dotrzeć, aby zrozumieć o czym mówię.  

Po trzecim śniadaniu tego dnia,  przy naprawdę pięknej pogodzie ruszyliśmy w stronę dzielnicy El Cabanyal, a następnie w kierunku nabrzeża. 

I tu ważna informacja techniczna. Przy nabrzeżu, blisko kapitanatu jest toaleta. Czysta i bezpłatna. :-) 

Plaża w Walencji, tak jak całe miasto zachwyca. Bardzo szeroka, drony żółty piasek.  Z plażą sąsiaduje promenada spacerowa z kafejkami i restauracjami. W porcie cumują mniejsze i większe jachty.

 Słoneczko przygrzewało nam nad głowami. Wszystko to sprawiało, że trudno było uwierzyć, że jest styczeń. Nie mogliśmy się nacieszyć tą wspaniałą atmosferą.  Porozbierani do koszulek z krótkim rękawem, zbierając muszelki, upajaliśmy się faktem, że nie musimy marznąć w kraju. 



 Piękno i nadmorskie klimaty zaostrzyły nam na powrót apetyt, więc postanowiliśmy w tych przepięknych okolicznościach przyrody zjeść obiad. Oczywiście nie muszę dodawać, że miejsce nie było przypadkowe, a dokładnie wyselekcjonowane przez Pana J. Zupełnie na marginesie dodam, że jeszcze nigdy nie zawiedliśmy się na wyborach szefa wyprawy. 😂😜
 Tak więc obraliśmy azymut na kolejną jadłodajnie dla lokalnych smakoszy paelli - La Cuina de la Iaia. 


Jedzenie smaczne, świeże i w dobrej cenie. Paella troszkę bardziej tłusta, wybraliśmy wersje z kalmarami i brakowało nam w niej trochę warzyw, ale mimo to spokojnie mogę polecić miejscówkę.  Duże porcje, zamykane na wynos. My spróbowaliśmy jeszcze makarony, gdyż jedna z naszych dziewczyn odmówiła jęcząc, że nie chce ryżuuuuuu. Makaron wciągnęła cały, więc smaczny chyba. 😜 W obu miejscach za cztery porcje zapłaciliśmy 12€. 

Wyposażeni w solidne obiadowe porcje udaliśmy się wpałaszować je na plaży.  No nie da się to porównać, z żadną restauracją. Takie chwile są bezcenne.  
Oczy chciały zjeść wszystko, ale porcje były tak duże i troszkę za tłuste, a polskie brzuchy wołały do tego, albo gorącej herbaty, albo coś mocniejszego na trawienie... Co nie zjedliśmy zabraliśmy. Na kwaterę wróciliśmy wyjątkowo metrem mając z tyłu głowy, że to jeszcze nie koniec naszych spacerów tego dnia i oczywiście nie koniec kulinarnych doznań 🙈🙉🙊.  A poza tym musieliśmy przygotować się do opuszczenia naszego pierwszego walenckiego lokum, gdyż nazajutrz czekała na nas nowa przygoda, nowe wyzwania i.......

Mistrzowie pakowania zrobili swoje. 

Mogliśmy wieczorem wyjść na spacer i oczywiście na wieczorny posiłek. Tego dnia na kolacje wybraliśmy się do sieciówki 100 Montaditos serwującej kanapeczki bacadillos . W środy i w niedzielę można spróbować wielu rodzajów kanapeczek za 1€. Buły smaczne, ale całe szczęście, że był to nasz końcowy posiłek po całym dniu obżarstwa, gdyż są po prostu niewielkie. Z translatorem przełożyliśmy z hiszpańskiego na nasze co możemy się w nich spodziewać i tak dobiliśmy do ostatniego punktu dnia. W nogach i tak było 20 km.







Powróciliśmy, aby ułożyć się spać, chociaż czekające nas emocje nie dały od razu zasnąć.

Czwartek



Na ten dzień zaplanowaliśmy przejazd do Barcelony. Jednak zanim napiszę o niej muszę dodać kilka słów tytułem wstępu. Bo myślę, że mogło mieć to wpływ na nasz odbiór tego miasta. 

Nie było ono naszym marzeniem, nie spędzała nam snu z powiek, nie mieliśmy motyli w brzuchu myśląc o nim.Uznaliśmy jednak, że tydzień w Walencji to za długo i ze moglibyśmy dołożyć coś do tego wyjazdu. 
Analiza mapy i padło na Barcelonę, jako że jest stosunkowo blisko z łatwym do realizacji dojazdem. I jednak to Barcelona, kto nie chciałby jednak jej zobaczyć....

Jak zawsze Pan J. zorganizował plan zwiedzania. W głowie mieliśmy wyrysowany szlak wędrówki. Przeczytaliśmy kilka blogów i relacji z podróży, które to zaważyły znacząco na naszym odbiorze tego miejsca... W każdym z nich, można bowiem zauważyć pewien powtarzający się schemat, że jest to miasto naciągaczy i złodziei. Przygotowaliśmy się pod względem technicznym perfekcyjnie, ale możliwe, że mieliśmy te wszystkie informacje cały czas w głowie...


Teraz już czas opowiedzieć o tym, jak udało się nam przedostać z Walencji do Barcelony. Dwa miesiące przed wyjazdem, jeszcze w domu zakupiliśmy online bilety na przejazd autobusem. 

Dworzec autobusowy w Walencji jest łatwy do ogarnięcia. Na tablicy świetlnej można sprawdzić stanowisko z którego odjeżdża nasz autobus, ale jest również informacja.  Na dworcu jest bezpłatna toaleta.😀



Za bilety dla naszej czwórki zapłaciliśmy 100€ . I co dziwne cena zakupu czterech biletów jednocześnie była wyższa na osobę, niż przy zakupie dwóch. Więc wybraliśmy opcje dwa i dwa. 
Skontrolowaliśmy również ceny tuż przed samym wyjazdem i były one około 40% wyższe. Zdecydowaliśmy się na wyjazd o godzinie 7.00, planowany przyjazd do Barcelony 11.15. Wczesna pobudka, szybki poranny posiłek i jeszcze po ciemku udaliśmy się na dworzec. Po drodze mogliśmy podziwiać pięknie oświetlone ulice Walencji. Prawda jest taka, że to miasto zachwyca nas i w dzień i w nocy.


Co w rezultacie daje mam cały dzień na oglądanie miasta. Jechaliśmy bardzo wygodnym autobusem, w którym było dużo miejsca na nogi, wifi, tak więc droga upłynęła nam szybko i przyjemnie.


Jak już wcześniej pisałam, że sen z powiek spędzały nam względy bezpieczeństwa. Rozważaliśmy kilka opcji, jednak zdecydowaliśmy się na to, że w pierwszej kolejności udamy się do naszego pokoju, aby zostawić w nim nasze cztery wypchane po brzegi plecaki. Szybka analiza i uznaliśmy, że nasza słowiańska uroda i plecaki sprawią, że nie uda nam się wtopić w tłum....Graty zostawiane. Ze sobą zabraliśmy jedynie pusty plecak, telefon i kilka euro do kieszeni. Lekko uspokojeni, ale lekko.... ruszyliśmy poznać uroki miasta. 
Postanowiliśmy rozpocząć od kontemplowania zabytków Gaudiego. W pierwszych krokach udaliśmy się do jednego z budynków mieszkalnych zaprojektowanego przez niego. 

Antoni Gaudi był słynnym hiszpańskim architektem i inżynier, który zasłynął z niebanalnych projektów. W jego projektach widać wyraźnie przeplatające się trzy pasje, architekturę, nature i religię.


Tak więc skierowaliśmy się w stronę  Passeig de Gràcia, która to jest jedną z głównych ulic Barcelony. Gwar, szum, mimo iż był to czwartkowy poranek i to w styczniu, ulica była zatłoczona. Wszyscy się spieszyli, samochody wyły, młoty pneumatyczne nawalały bo trwał gdzieś remont. Wystawy luksusowych sklepów kusiły, ale ten ogólny łoskot nie dawał nam się skupić. Nawet dla nas mieszkających w dużym mieście było to za dużo. Jakże inny klimat panował na tej ruchliwej ulicy, niż w Walencji, którą dopiero opuściliśmy. Niestety od pierwszej chwili nie zaiskrzyło....
Przemierzając ta arterię nagle naszym oczom ukazał się pierwszy z słynnych domów Gaudiego, a mianowicie Casa Batllo. I o mały figiel byśmy go przeszli.

 Nie wchodząc do środka, ze względu na koszty (21,5€ dla dorosłego i 18,5 € dla dzieci), podziwialiśmy go z zewnątrz. Faktycznie trudno zaprzeczyć, ze fasada robi wrażenie. Nieprawdopodobnie oryginalna jednych może oczarować innym może nie przypaść do gustu. Jedno jest pewne, budynek nie może pozostać niezauważony.

Idąc dalej Passeig de Gràcia, dotarliśmy do kolejnego dzieła architektonicznego Antonio Gaudiego, czyli Casa Mila, zwana La Pedrera (Kamieniołom). Jest to jedno z najwspanialszych i zarazem najbardziej śmiałych projektów Gaudiego. Zarówno fasada jaki i wnętrze pozbawione są kątów prostych.
Oba budynki robią wrażenie i trudno jest przejść koło nich obojętnie.  Żałując, że nie dane jest nam wejść do środka ruszyliśmy w dalszą drogę.

Naszym punktem docelowym były Park Guella. Idąc w górę  Passeig de Gràcia dotarliśmy do samych ogrodów.  Podzielone one są na dwie strefy bezpłatną i oraz tą, w centru której zgrupowane są dzieła Gaudiego, oczywiście płatną. Już samo dojście do parku jest ciekawym doświadczeniem. Park znajduje się na wzgórzu, a podejście pod górę wiedzie wąską uliczką, na której część przewyższeń można pokonać ruchomymi schodami. Co jest na pewno miłą niespodzianką, dla tych osób, które nie specjalnie lubią się męczyć.... Jednak nie sposób sobie nie wyobrazić ileż jest tam ludzi w sezonie.... Wędrówka tymi wolno posuwającymi się schodami może nie być przyjemna, na szczęście są też schody, dla tych którzy nie boją się ruszać nogami.




Park został zaprojektowany przez Antoniego Gaudiego dla katalońskiego przemysłowca Eusebiego Guella. Początkowo zaprojektowany był, jako osiedle dla bogatej burżuazji. Projekt ten nigdy nie został zakończony przez Gaudiego. Powstało jedynie pięć budynków.  W jednym mieszkała sam Gaudi, a dziś mieści się tam muzeum architekta.

My jednak wybraliśmy opcje free, czyli space góra parku oglądając z góry centralną część parku. Wady tej opcji, nie wszystko było widać dobrze. Część widoku zasłaniały drzewa. Zalety, spokój. W samym parku znajduje się również boisko, na którym dzieciaki wrzeszczały  wniebogłosy, wszędzie mrowie ludzi, a "zjawiskowa" ławeczka, wyłożona porcelanową mozaiką i ogromna salamandra  nie byłaby w stanie wynagrodzić nam rezygnacji z ciszy i spacery zalesioną ścieżką, gdzie nad głową świergotały i latały nam zielone papugi. 

Informacja techniczna, ważna dla tych, którzy znaczną część dnia wędrują. W części bezpłatnej jest toaleta. 


Uciekając od ludzkiego zgiełku, prosto po wyjściu z parku udaliśmy się w lewą stronę. Mijając po drodze szkołę, pnąc się w górę, udaliśmy się na wzgórze Turo del Carmel.  Jeśli już wejdziesz na górę i zauważysz barwnie pomalowane kamienie, to znaczy, że jesteś w dobrym miejscu.


Magia tego miejsca ma dwie odsłony, po pierwsze przed nami roztoczył się niesamowity widok. Panorama Barcelony powalała urokiem, po drugie panowała tam cudowna cisza. To nie jest miejsce oblegane turystycznie. To nie jest jeden z topowych punktów na mapie Barcelony, które trzeba odhaczyć. Tu zobaczyłam i doceniłam piękno tego miasta.

Ze smutkiem, świadomi tego, że takiego spokoju jak tam, już nigdzie więcej w Barcelonie nie uświadczymy, zeszliśmy ze wzgórza kierując się w stronę Sagrada Familia. Odległość między wzgórzem a samą Sagrada Familia to około 3km.  Dotarłszy na miejsce początkowo tylko rzuciliśmy okiem na samą bazylikę. Głód nie powalała nam delektować się jej widokiem.  W pobliskim barze kupiliśmy kebab i dopiero z pełnymi brzuchami mogliśmy w pełni upajać się jej widokiem i obfotografować się z każdej strony. My nie zdecydowaliśmy się na zwiedzanie w środku bazyliki. Cena zwiedzania na jedna osobę to 17€. Mimo, iż był to styczeń kolejka do kasy była duża. Jest jednak możliwość zakupu biletów online.



Nieodłącznym elementem bazyliki są dźwigi. Budowa trwa. Sagrada Familia była największym dziełem Gaudiego, jednak architekt nie doczekał końca budowy. I jak widać musiałby jeszcze trochę czekać. Chociaż przybliżona data ukończenia budowy to rok 2026, na stulecie śmierci Antonio Gaudiego. Nie pokuszę się o ocenę projektu świątyni, pewne jest to natomiast, iż jest on absolutnie inny od wszystkich kościołów jakie widziałem.

Z wolna podziwiając po drodze hiszpański łuk triumfalny, udaliśmy się do ostatniego naszego zaplanowanego punktu w tym dniu. 


Nie ukrywam, że był to również był to dla mnie najbardziej oczekiwany moment mojej wyprawy do Barcelony. A mianowicie jeszcze w domu zaplanowaliśmy zwiedzanie Muzeum Picassa, które znajduje się w dzielnicy La Ribera.  Jak to u nas była to Pan J. był sprawcą tego wydarzenia. Wiedzieliśmy, że właśnie w czwartki w godzinach 18.00-21.30 można zwiedzać muzeum bezpłatnie (taka sama możliwość jest w pierwsza niedzielę miesiąca w godzinach 9.00-19.00). Jednak bilety należy zarezerwować online nie wcześniej niż 4 dni przed datą zwiedzania. W naszym przypadku to był poniedziałek, kiedy to rozpoczynaliśmy nasza hiszpańską wyprawę. Ponieważ na lotnisku w Modlinie musieliśmy być około godziny 4.00, a trzeba było jeszcze dojechać, więc Pan J. nie położył się i już kilka minut po północy zawalczył o rezerwacje naszych biletów do Muzeum Picassa. Jak się później okazało, już kilka minut po udostępnieniu rezerwacji pierwsze godziny wejść były zarezerwowane. Tak więc, nie polecam zostawiać tego na ostatnią chwilę, gdyż pewnie jest to nieosiągalne. Uffff nam się udało. 
W samym muzeum jest oczywiście toaleta 😉 i skrytki depozytowe na bagaże. Bilety wystarczy mieć zapisane w telefonie, nie potrzebna jest wersja drukowana. Mimo dość sporej ilości osób zwiedzanie muzeum było przyjemnie komfortowe. 
W zasobach muzeum są wczesne prace artysty. Powstało ono jeszcze za życia Picassa, a inicjatorem jego powstania był przyjaciel malarza Jaume Sabartes. Poza muzeum w Barcelonie są jeszcze cztery inne, jednak to właśnie tu jest największa kolekcja prac artysty.

Tego wieczora odwiedziliśmy jeszcze  przepiękny kościół Santa Maria del Mar. Jest on przykładem niczym nie zmąconego stylu gotyckiego. Wynika to z faktu, że w przeciwieństwie do innych kościołów gotycki budowanych często ponad 100 lat, ten powstał "w zaledwie 55lat", dlatego też świątynia ta może poszczycić się czystością stylu.


Teraz już mogliśmy udać się na zasłużony odpoczynek. Nasze wrażenia z pierwszego dnia były różne. I zgoła odmienne od tych, które towarzyszyły nam podczas naszych wędrówek po Walencji. 

Piątek

Nasz drugi dzień w Barcelonie rozpoczęliśmy wczesnym rankiem, tak aby nie zmarnować ani jednej chwilki. Śniadanko i ruszamy w miasto. Punktem, który spędzał nam sen z powiek od początku wizyty w ty mieście było to, że absolutnie nie chcieliśmy przemieszczać się z naszym całym dobytkiem na plecach, jak stado wielbłądów. Po pierwsze dlatego, że nie były one lekkie, ale przede wszystkie nie chcieliśmy jeszcze bardziej rzucać się ze swoja słowiańska urodą w oczy. 
Tak więc postanowiliśmy, że prosto z hotelu udamy się na dworzec autobusowy i tam zostawimy plecaki w skrytce dworcowej. Nie chcąc siać wśród najbliższych fermentu, nie podzieliłam się z nimi swoimi obawami, że sforsowanie tych skrytek to  betka, ale ok ryzyk fizyk. 
Skrytki na dworcu w Barcelonie są w dwóch wielkościach. W zależności od wielkości kosztują 3,5€ i 5€

 W Walencji koszt skrytki to 4€. 

Rozpakowani, zabraliśmy tylko najpotrzebniejsze rzeczy i ruszyliśmy dalej delektować się Barceloną.... No mówiąc delektować mam na myśli to, że zaczęliśmy od spaceru na churros. Trzeba było, oczywiście sprawdzić czy są równie smaczne jak te w Walencji. Noooo nie bylibyśmy sobą. Sprawdzone, grubsze, cieńsze i jeszcze te z czekoladą..... Pycha. Budka z churros, jak zawsze namierzona przez Pana J.  Znajduje się niedaleko Torre Glories. Jest to biurowiec otwart w 2005 roku. Ze względu na swój kształt posiada wiele potocznych nazw.... między innymi Paluch :-).

Cena churros zbliżona do ceny w Walencji.



 Po słodkim "małym conieco" ruszyliśmy w dalsza drogę. Przeszliśmy jeszcze raz obok łuku triumfalnego, cykając oczywiście kilka fotek. Udaliśmy się do Katedry św. Eulalii. Chcieliśmy zobaczyć ja w czwartek, ale niestety nie zdążyliśmy już, gdyż zamykana jest o 19.40. Nie wiem czym to tłumaczyć, ale zwiedzanie w godzinach 8.45-12.45 jest bezpłatne, w godzinach 13.00-17.00 koszt zwiedzania to 6€, za to od 17.15-1940 ponownie możemy odwiedzić bezpłatnie to piękne miejsce.



Katedra św. Eulalii jest przepiękna i zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Jest najcenniejszym w Hiszpanii przykładem architektury gotyckiej. 

Poświęcona jest św. Eulalii, która była trzynastoletnią dziewicą, męczennicą, która zginęła w Barcelonie w czasie ostatnich prześladowań chrześcijan. Była ona torturowana, upokarzana. Historia głosi, że została ona publicznie obnażona, lecz nagle spadł śnieg, który oszczędził jej znieważenia.  W wewnętrznym ogrodzie katedry znajduje się staw, po którym pływa trzynaście gęsi, symbolizujących wiek patronki.


Pojęciem katedry w Barcelonie bardzo często mylnie nazywana jest Sagrada Familia.

Kolejny cel tego dnia to dzielnica El Raval i sławny barceloński kot Goto. Sama dzielnica El Raval to miejsce posiadające złą sławę. I lepiej nie zgłębiać się tam po zmroku. Z łatwością tu można skorzystać z płatnych usług pań oraz nabyć różne towary nie zawsze legalne. Kiedy planowaliśmy naszą podróż oczywiście nasz organizator, jak zawsze, ostrzegał nas. Wiedzieliśmy, że trzeba uważać na złodziei i że nie jest to miejsce rodzinnych spacerów. Ale wiedzieć, a zobaczyć to zupełnie inna sprawa. Bezdomni na każdym rogu, mętne spojrzenia i inne tego typu atrakcje srogo mnie wystraszyły. 
Jednak nawet w takim miejscu można spotkać się z życzliwością ludzką. Jedną z ważniejszych spraw w całodniowej wyprawie jest toaleta... no tak jest, czy to się komuś podoba, czy nie.  W dzielnicy El Raval namierzyliśmy publiczne, bezpłatne toalety, samoczyszczące. Mówimy ok, jest okazja trzeba skorzystać. Stoimy i już pojawiają się myśli, że dookoła pełno bezdomnych. Pan J. snuje już historie o syfie w środku, ale stoimy pęcherz chce.... Nagle dochodzi do nas jeden z tych ludzi i grzecznie pyta, czy mówimy po angielsku i ostrzega nas, abyśmy nie korzystali z tych wychodków.... że to nie jest miejsce dla rodzin z dziećmi. Podziękowaliśmy i poszliśmy dalej, ale bardzo mnie ujęła ta historia.

Więc ja też ostrzegam, kuszą, ale może lepiej z nich nie korzystać. 

Dotarliśmy do kota. No solidne kocisko. Stało to zwierze w kilku miejscach w Barcelonie, ale chyba teraz na stałe zagości na El Raval na końcu Carrer de la Cadena. Ponoć w miejscu, w którym obecnie stoi, była jedna z trzech największych fontann w Barcelonie. Według znanego, nieżyjącego już katalońskiego etnologa, Joana Amadesa, fontanna ta “zaopatrywała w wodę znachorów, czarownice i ludzi żyjących ze złych mocy. Ludzie pobożni omijali to miejsce, a kiedy widzieli kobietę czerpiącą tam wodę, okrzykiwali ją wiedźmą. Według badacza, w jednym z domów blisko fontanny znajdowała się wtedy szkoła dla czarownic, gdzie wprowadzano w tajniki sztuki magii. Legenda głosi, że duchy czarownic, które krążą w tych okolicach do dzisiaj, wreszcie znalazły swojego kota-stróża.

 No dobra jaki kot jest każdy widzi😂😂😂😂. Fotki z kotkiem zrobione idziemy w dalsza drogę . 

La Rambla, bo tam się udaliśmy, to najpopularniejsza z ulic w Barcelonie. Tętni życiem, jest pełna straganów i budek ze wszystkim. Ludzi tu ogrom, a naszym celem był barceloński rynek La Boqueria. 


 Jest to typowo komercyjne miejsce dla turystów, a nawet po to żeby wcisnąć cokolwiek turyście. Niestety i my daliśmy się naciąć na jadle dla turystów. Pan J. jak zawsze wołał jeść... Ok porcja owoców morza tak na przekąskę przed dalszą drogą. Rozdwojenie jaźni tu kupić, a może tu.... wszystko cieszy oko. Decyzja jest, kupione 5€ ulokowane. No cóż niezbyt trafnie. Zamiast owoców morza dostaliśmy dwa krążki z kalmara i warzywa różnej maści w cieście.... Łakomstwo nie popłaca. Na szczęście na zapleczu części komercyjnej, na zewnątrz jest też rynek dla miejscowych. Typowe stragany na świeżym powietrzu.
Lekko wkurzeni, po źle ulokowanych funduszach ruszyliśmy La Rambla w kierunku kolumny Krzysztofa Kolumba. Jednak sama La Ramblia też nas nie porwała. Duża arteria, ale szału nie było. Po obu stronach szerokiej alei stoją budy ze wszystkim i niczym.


Więc przy pierwszej okazji skręciliśmy w boczna ulice i tak udaliśmy się do nabrzeża i kolumny Krzysztofa Kolumba.


Kolumna Kolumba znajduje się w centrum miasta, tuż przy wejściu do Portu Vell, w miejscu, gdzie swój początek ma najsłynniejszy deptak Barcelony La Rambla.

Co wskazuje Kolumb na pomniku..... a nic. A już na pewno nie Amerykę. Jedynie wyjście z portu. Ale sam pomnik majestatycznie góruje nad portem i robi wrażenie. Jest to jedno z charakterystycznych miejsc miasta.
Już sam spacer po nabrzeżu dał nam ukojenie. Mniejsze i większe jachty i łodzie, hiszpańskie słońce, nareszcie sprawiło, że poczuliśmy się przyjemnie w tym mieście.Spacer na plaże był również bardzo miły, chociaż tu, w przeciwieństwie do Walencji na plaży było sporo ludzi, w tym handlarze wszystkim i niczym oferujący kolorowe salamandry sprzedawane z płachty lub niezbędne w styczniu pareo....
Za drobną opłata można tu zrobić zdjęcie rzeźby z piasku. Przy promenadzie, biegnącej wzdłuż plaży w kawiarniach i restauracjach było gwarno.
Musze opowiedzieć, że wpadliśmy wtedy w lekka panikę, gdyż dostaliśmy informację, iż nie mogą nam pobrać opłaty z nocleg w Walencji, a przecież za kilka godzin mieliśmy się tam udać. A wszystko przez ogólna panikę związaną z samą Barceloną. Pan J. na wszelki wypadek pozmniejszał limity i opłata nie mogła wyjść. Dawaj trzęsącymi się rękoma zwiększaliśmy owe limity, ja wspięłam się na szczyt lingwistycznej erudycji i przez telefon tłumaczyłam pani w hotelu w czym rzeczy..... ufffffff. Udało się, będzie gdzie spać. Teraz mogliśmy już cieszyć się widokami.
I tak moglibyśmy cieszyć się tym słońcem, ale jednak postanowiliśmy wrócić do centrum i coś jeszcze zobaczyć. Ponieważ w brzuchach było już pusto, a na naszej kulinarnej drodze, oczywiście po wcześniejszym rekonesansie przez szefa podróży, było jeszcze jedno miejsce. Pan J. miał ochotę zjeść hiszpańską kanapkę.

Kanapki ok. W bardzo dużej ilości wariantów. Trochę przypominają nasze tosty, ale można się nim najeść. Jedyne co w nich przeraża to cena.... tosty za 25 zł? W barze jest toaleta.😜
https://pl.tripadvisor.com/Restaurant_R ... lonia.html

Napełnieni postanowiliśmy wrócić na spacer po dzielnicy Gotyckiej Barcelony - Barri Gòtic. Wszystkie przewodniki i informatory namawiają, aby dać się zgubić w tym miejscu i cieszyć się atmosferą..... No cóż bardzo się staraliśmy, aby nam zaiskrzyła, ale mimo naszych starań to miejsce nas nie porwało. No nie dostrzegliśmy magii. Nie wiem, czy to wina naszego ogólnego wrażenia w Barcelonie, czy faktycznie zabrakło tu tego czegoś....
 Spacerując ulicami trafiliśmy na interesujący budynek, cały obwieszony hasłami. Myśleliśmy, że jest on związany z dziko zajmowanymi pustostanami, o których czytaliśmy jeszcze przed wyjazdem. Jednak po powrocie do domu okazało się, że ma to związek tylko z tą konkretną kamienicą, w której to właściciel znacząco bo o 23% procent podniósł czynsz.
https://sindicatdellogateres.org/leva-a ... ensquedem/

Następnie kierowaliśmy się w stronę Parc de la Ciutadella. Niedaleko wejścia do parku, od strony zoo mieści się dworzec kolejowy Estación de Francia. Bardzo ładny budynek, mający ponad 150 lat, powstały głównie do połączeń z Francją. Ostatnia duża renowacja przeprowadzona została, jak wiele w mieście w 1992 roku. Obecnie obsługuje głównie pociągi regionalne. Z tego co się orientowaliśmy, kolej w Hiszpanii jest na wysokim poziomie, ale jednocześnie dość drogą formą przemieszczania.
Na dworcu znajdują się bezpłatne toalety, na wysokim poziomie.
 Park Cytadeli opisywany jest jako oaza spokoju, miejsce w którym mieszkańcy Barcelony chętnie odpoczywają. Jest najpiękniejszym parkiem w tym mieście.
Mieści się pomiędzy Starym Miastem, a Vila Olimpia, na wschód od Marcat del Born. Jego nazwa pochodzi od zburzonej cytadeli, na której miejscu powstał. Najważniejszym i najpiękniejszym punktem parku jest wspaniała kaskada - Font de la Cascada. Co ciekawe, w jej projektowaniu uczestniczył wybitny Antonio Gaudi. Przez środek parku biegnie szeroka aleja, na której to w prezentowali swoje rozmaite talenty uliczni artyści. W końcu parku znajduje się ogród zoologiczny, jednak nie możemy się o nim wypowiedzieć, ponieważ tam nie byliśmy.

W parku też dobiegła końca nasza przygoda z Barceloną. To był już ostatni punk naszego planu. I niestety nasze uczucia wobec tego miasta, nie zmieniło się ani troszkę. Nie oczarowała nas, nie poczuliśmy tych "motyli w brzuchu", nie mieliśmy tego wow.... muszę tam wrócić.  Powiem wręcz, że drugiego dnia może mogliśmy zobaczyć coś jeszcze, mniej czasu spędzić na plaży lub na ławce w parku..... Na pewno jest jeszcze wiele miejsc, których nie zobaczyliśmy. Nie byliśmy w wiosce olimpijskiej, mogliśmy zahaczyć o wzgórze Montjuïc, oczywiście mogliśmy iść jeszcze na stadion Camp Nou.... Może kiedyś jeszcze. Może będzie to miłość od drugiego wejrzenia.
My jednak cieszyliśmy się z faktu, że to Walencja była naszym miejscem docelowym i że możemy tam jeszcze wrócić i delektować się jej pięknem.

Z parku udaliśmy się do ulubionego sklepu Mercadona, zrobiliśmy zakupy na drogę powrotną, po czym odebraliśmy bagaże ze skrzynki dworcowej. Układ dworca w Barcelonie podobny do tego w Walencji.
 Model autobusu powrotnego o tyle inny, iż po oby stronach dwa rzędy siedzeń, za to każdy w zagłówku miał swój telewizorek z wyborem filmów i muzyki. Wszystkie miejsca zajęte, przeciwnie niż do Barcelony, wtedy łącznie z nami jechało jedynie dziewięć osób. Przejazd czasowo nieco ponad cztery godziny, dojechaliśmy o 22:15.
 Drugie mieszkanie w Walencji mieliśmy kilkaset metrów  od dworca, tyle że musieliśmy przejść przez park Turia, więc wyszło nieco ponad kilometr. Podjęliśmy klucz ze skrytki na kod, bezstresowe rozwiązanie, że nie musimy stawić się na określoną godzinę i umawiać z właścicielem.
 Zmęczeni zakończyliśmy nasz kolejny dzień w Hiszpanii. Bez względu na to czy zakochaliśmy się Barcelonie, czy też nie to była na prawdę fajna wyprawa.

Sobota 

Sobotę rozpoczęliśmy od zakupów w Mercadona. Trzeba było zrobić je z myślą już o niedzieli i w naszym wypadku też o poniedziałku, ponieważ czekał nas powrót do domu. Sklepu Mercadona w niedziele są nieczynne. Małe sklepiki w centrum miasta pracują, ale nie mieliśmy takiej pewności. Dlatego Pan J. niczym generał Patton zaczął planować posiłki rodzinne. Logistyka w najlepszym wydaniu. Wiele rzeczy zakupiliśmy, a miedzy innymi spróbowaliśmy szynki dojrzewającej Jamon... no oczywiście nie tej najdroższej niestety. :-)


Po udanych manewrach spożywczych mieliśmy na ten dzień zaplanowana wizytę w Bioparku w Walencji.
Cóż to takiego? Jest to niezwykły Ogród Zoologiczny. 
Jednak zanim o samym Bioparku to muszę jeszcze opowiedzieć o naszym kolejnym spacerze Parkiem Turia. W sobotę miał on jeszcze inny charakter. Już na wstępie poczułam ukucie w sercu, kiedy zobaczyłam na ścieżkach biegowych duże grupy biegaczy. W samym parku można było zaobserwować całe rodziny relaksujące się, nawet urządzające przyjęcia urodzinowe dla dzieci. Ludzie w różnym wieku uprawiali sobie rozmaite dyscypliny sportu, bez zażenowania i wstydu. Bajeczny widok.
Tak więc delektując się tą sielską atmosferą dotarliśmy do samego Bioparku.

https://www.bioparcvalencia.es/habitat/bosque-ecuatorial/

https://www.google.com/maps/place/Valencia+Bioparc/@39.4780257,-0.4076106,15z/data=!4m5!3m4!1s0x0:0x5528071362f6c4af!8m2!3d39.4780257!4d-0.4076106

To absolutnie niezwykłe miejsce, w którym zwierzęta żyją niemal jak w naturalnych warunkach. Nie ma tam żadnych krat, drutów, siatek. Często ma się wrażenie, że pomiędzy wybiegami nie ma granic, że lwy dzielą wybieg z antylopami. Aranżacja przestrzeni jest niesamowita. To fantastyczne miejsce dla dzieci. Warto przyjść tam rano, ponieważ od rana przypadają pory karmienia zwierząt. Przy wejściu otrzymuje się mapkę, na której podane są godziny posiłków :-). Podczas zwiedzania, podróż rozpoczyna się na Madagaskarze, a następnie przemierza jeszcze lasy równikowe, Sawannę i afrykańskie tereny podmokłe.
Ulubieńcem publiczności jest pewien goryl. No niesamowite zwierzę.
No nie sposób się nim nie zauroczy. Czy te oczy mogą kłamać? Chłopak nie jest samotny, jest z nim kilka pań i pokaźny przychówek.
Cały ogród zachwyciła nas swoim wyjątkowym klimatem. Spędziliśmy tam około 3 godzin, mimo, że nie jest to duży teren.

Koszt wizyty na cztery osoby to 95 €. 

Po wyjściu z Bioparku postanowiliśmy iść coś zjeść. Na ten dzień zaplanowaliśmy zasmakować kuchni meksykańsko - chilijskiej w małym bardzie o nazwie Wena Poh znajdującej się  na Starym Mieście w El Carme. 


https://pl.tripadvisor.com/Restaurant_Review-g187529-d9777718-Reviews-Wena_Poh-Valencia_Province_of_Valencia_Valencian_Country.html

To bardzo klimatyczne miejsce. Malutki bar z niesamowicie smacznym jedzeniem. Zdecydowaliśmy się na wegetariańskie burrito, nachos oraz tacos. Wszystko pycha i do syta za 25 € .

Z pełnymi brzuchami mogliśmy dalej delektować się urokami miasta. Tym razem kontemplując tutejsze graffiti. Dziwne... dlaczego? To miasto jest naprawdę pełne rysunków na murach, witrynach... wszędzie, ale nie są to byle jakie gryzmoły i epitety pod adresem nielubianej drużyny piłkarskiej. To prawdziwe dzieła.
Nie mogąc się nacieszyć tym miastem spacerowaliśmy do wieczora.
 
I tak powróciliśmy na kwaterę, czując już to co niestety będzie musiało się stać. Jeszcze chwila i trzeba będzie zbierać się do odlotu.

Niedziela

 Do soboty wieczór Walencja raczyła nas przepiękna pogodą. Słońce i temperatura około 15 stop. C. Poranki chłodniejsze, ale nie da się tego porównać ze statystycznymi temperaturami w styczniu w Polsce. Niestety koniec dobrego nastąpił w niedzielę. Sprawdzając prognozy pogody wiedzieliśmy, że zapowiadają załamanie, ale jak się jest na urlopie, to się ma nadzieję, że prognozy się nie spełnią.... Niestety spełniły się. Już od samego rana obudził nas deszcz, no padało solidnie. W zasadzie deszcz to nie przeszkoda, ale my nie zabraliśmy parasoli... ograniczenie bagażowe, w zamian zabraliśmy łapcie. Tylko dwoje z nas miało kurtki z kapturami.... Czekając na okno pogodowe, przeglądaliśmy prognozy i doniesienia telewizyjne. Czarno to wyglądało. Za powiadał się istny armagedon... Więc nie czekając na to, że będzie gorzej postanowiliśmy ruszyć na spacer w deszczu. Na niedzielę mieliśmy zaplanowany rajd po muzeach, ponieważ dużo z nich w niedziele jest bezpłatne. A do tego, trzeba było jeszcze coś zorganizować na obiad.  Przyodzialiśmy się w co było, z wykorzystaniem elementów foliowych :-) i ruszyliśmy.
Jako pierwszą odwiedziliśmy Giełdę Jedwabiu - Lonja de la Seda de Valencia. Budynek ten jest wpisany na listę UNESCO. Z zewnątrz giełda przypomina obronną fortyfikację.
Budynek w stylu gotyckim, jest naprawdę imponujący. Swoim wyglądem przywołuje na myśli średniowieczne temple.
 Następnie,  w coraz to większym deszczu przeszliśmy do Muzeum Ceramiki - Museo Nacional de Ceramica, które to już zewnątrz robi ogromne wrażenie, gdyż jest niezwykłym przykładem rokoko w architekturze. Muzeum mieści się w pięknym pałacu Marques de Dos Aquas pochodzącym z XVIII wieku. Na ekspozycji znajdziesz elementy dekoracyjne, meble, a nawet tradycyjne stroje.
http://www.culturaydeporte.gob.es/mnceramica/home.html

 
Trasa zwiedzania prowadzi przez parter z wystawą powozów oraz pierwsze i drugie piętro. Zwiedzając pierwsze piętro przejdziemy przez piękne apartamenty pałacowe, w których wyroby z ceramiki czy porcelana wydają się jakby dodatkiem do całości.
 To naprawdę ładne miejsce dla wszystkich, którzy lubią takie pałacowe klimaty. Koszt biletu to 3€, nam udało się skorzystać z darmowej niedzieli.

W tym dniu chcieliśmy jeszcze skorzystać z bezpłatnego wejścia na jedną z dwóch bram miasta. Bramy te były częścią nurów obronnych miasta. Torres de Serranos była uważana za główne wejście do miasta. Spełniała ona także, przez pewien czas, rolę więzienia. Dziś stanowi atrakcję turystyczną, można z niej podziwiać miasto. Koszt wejścia na wizę to 2€. W niedzielę i święta wejście jest bezpłatne. No cóż nam jednak nie było dane podziwiać Walencji z wysoka, ponieważ pogoda była już tak kiepska, że w ogóle nas nie wpuszczono na górę.

Teraz już nie tylko padał deszcz, pojawił się również narastający z dużą prędkością wiatr....
My jednak nie tracąc werwy postanowiliśmy udać się jeszcze po posiłek. Zupełnie przypadkowo Pan J. odnalazł w pobliżu bar/sklep serwujący dania na wynos.



Miejsce to serwuje smaczne dania na wynos. My oczywiście skusiliśmy się na paellę. Tym razem wzięliśmy dwa rodzaje, jedną z wieprzowiną, a drugą z karczochami. Wieprzowa pycha, z karczochami lekko mdła. Najmłodsza pociecha wybrała lazanię, którą wciągnęła z apetytem.
Załadowani pysznościami ruszyliśmy wlcząc już ze wzmagający się wiatr w kierunku domu. Po zjedzeniu obiadu, dokończyliśmy pakowanie. W poniedziałek czekał nas powrót do domu. Bardzo trudno było nam się pożegnać z tym niesamowitym miejscem. I nawet pogoda, która w ostatnich godzinach znacznie nam się pogorszyła nie popsuła nam humorów. To był  niezwykły wyjazd. Walencja nas oczarowała i zaczarowała. Na pewno chciałabym tam wrócić.

Przez resztę wieczory, z rosnącym niepokojem obserwowaliśmy to co działo się za oknem... Wiatr coraz mocniej szalał. Śledziliśmy także doniesienia w internecie i w hiszpańskiej telewizji. Nie mogliśmy wyzbyć się myśli, że źle to wróży naszemu wylotowi.  W Alicante lotnisko już było zamknięte. Jak się później okazało Hiszpanią zawładnęła Gloria....  nawałnica Gloria.

Poniedziałek

Noc była niespokojna. Za oknem szalała wiatr  i mino iż otrzymaliśmy od przewoźnika sms o tym, że lot się odbędzie, byliśmy pełni obaw i niepokojów. Pobudka, śniadanie, kanapki w plecak..... fakt ten okazał się bardzo istotnym. Załadowane nasze plecaki i ruszamy w drogę powrotna do domu.... Mimo tego, że w ostatnim pogoda nas nie rozpieszczała to ciężko było nam wyjeżdżać.

Na lotnisko dojechaliśmy metro. Bez problemu przeszliśmy przez  kontrolę, siedzimy i czekamy na lot do domu. W głowie układamy sobie już wspomnienia. Nareszcie przyszedł czas aby pożegnać się z Hiszpanią. Godzina 10.00. Wylatujemy!!!!


Nie ukrywam, że byłam lekko przestraszona. Wiatr dmuchał, szalał, że łeb chciało urwać. Kiedy myślało się
o tym, że ta konserwa ma w czasie tego wiatru polecieć. To serce trafiało wprost do gardła.
Zasiedliśmy w samolocie. Pilot rozpoczął procedury startowe....... lecimy. Ups i tu zaczyna się nasza przygoda.

Pilot poinformował nas, że zmieniły się warunki pogodowe i musi podejść do startu jeszcze raz. Ok na razie luz. Zaczynamy zabawę jeszcze raz. Silniki wyją, wiat hula, takie tam..... ciemno wszędzie, głucho wszędzie. No dawaj panie pilocie. Tak trudno być dzielnym, jak dzieciaki siedzą obok. No zbieraj się startujemy..... No niestety. Pilot poinformował nas, że musimy czekać, aż zmienią się warunki..... I licho wie kiedy to będzie.....TU  przestało być śmiesznie, siedzenie w samolocie bez żadnej informacji. Właśnie w tym momencie przydały się nasze kanapki. Zapakowaliśmy brzuchy i dalej siedzimy, siedzimy, siedzimy...... dla odmiany dalej siedzimy....... tak 5 godzin. Po tym czasie pilot poinformował nas, że ..... już nie wylecimy. Koniec prób, pogoda nie ulegała zmianie. Pilot nie podjął się startu w takich warunkach. Za co oczywiście trzeba być wdzięcznym, tylko co teraz. Pierwszy raz znaleźliśmy się w takiej sytuacji.....
Ktoś coś mówi, ktoś gdzieś każe iść. Wchodzimy do terminala, a tam dziki tłum ludzi. No mrówki w mrowisku.... masakra. Stajemy w jakiejś kolejce.... po co? Ktoś mówi, że po to aby załatwić sobie nocleg, inni mówią, że to po to żeby przebukować bilet... Uziemiono 5 samolotów Ryanair.

Wtedy obudziła się siła w ludziach. Zjednoczyła się polska grupa wsparcia. I tu absolutnie nie ściemniam. Ktoś opowiedział żart, ktoś poszedł zasięgnąć informacji przekazał ją całej grupie. I w tym wszystkim mój pan J. postanowił zdobyć prowiant. Zostawił mnie i Dziewczynki w kolejce i uznał, że super pomysłem będzie wyskoczyć z lotniska w miasto. My w kolejce, J. w miasto, a telefony w gotowości.
Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, kiedy my zostałyśmy same uruchomiono następną kolejkę. Ktoś z naszych... kazał nam tam przejść, kolejka była naprawdę o wiele krótsza i rodziła się nadzieja, że stojąc w niej mamy szansę na hotel, ale gdzie jest pan J. Dzwonię, w międzyczasie ktoś składa u Pana J.  zamówienie na jedzenie. Ja mówię, że musi się spieszyć, bo zaraz przyjedzie po nas autokar i zawiezie nas do hotelu.

Tu należy opowiedzieć tę historię widzianą oczyma Pana J. Wyskoczył chłop z lotniska niczym Wałęsa przez mur.  Chciał przynieść nam kebaby, ale latając jak kot z pęcherzem nie znalazł otwartego baru. Dobiegł do Marcadona...tam załadował co się dało ..... serio, dosłownie. Co jak co, ale zaopatrzenie i organizacja to jego specjalność. Teraz już z załadowanymi siatami strzała powrotna na lotnisko, żeby nie stracić szansy na hotel.


Jest wpadł na lotnisko, kiedy my czekaliśmy już na autokar do hotelu. Na zegarze była już godzina 18.00- 19.00. Pochłonęliśmy żywność zdobytą z Marcadona. Słodki napój kawopodobny i bułka z czekoladą, sprawiły, że świat zaczął wyglądać lepiej. Pojawiła się pani z obsługi lotniska, która nakazała nam podążać za nią. Tu ktoś zostawił bagaże, poszedł coś zjeść. Pani idzie szybko, ok ci od bagaży przyszli idziemy za tłumem... tłum ginie, nagle nie widzimy już naszych. Ok ktoś jest, ale gdzie ten autokar. Nie ma... Na szczęście nie zostaliśmy sami inni też szukają. W głowie już pojawia się myśl o nocy na lotnisku, że już jestem taka zmordowana, że nie mam sił, ale trzeba się trzymać bo dzieciaki są mega dzielne. Stoimy pod dziwnym mostem. Na zewnątrz wichura kładzie palmy.

Na reszcie pojawia się pani z obsługi. Jeden z naszych towarzyszy tłumaczy jej po hiszpańsku, że nie załapaliśmy się na autokar do hotelu. Pani wygląda, jakby miała wszystkiego dość i wcale jej się nie dziwię. Kazała nam stać i się nie ruszać, po czym po jakimś czasie przyszła po nas, abyśmy jednak wrócili do terminala bo to trochę potrwa. Czyli z powrotem.... Ok czekamy dalej. Po jakimś czasie pojawiła się inna kobieta, najpierw zabrała rodziny z dziećmi i osoby starsze, zostały jej miejsca więc my się łapiemy. Matko, żebyśmy tylko nie zgubili znów autokaru. Jesteśmy, siedzimy, to niewiarygodne, ale jedziemy do hotelu. Hurra!!!
Hurra, skończyło się po przekroczeniu progu hotelu. W recepcji dwie flegmatyczne hiszpanki niemal z aptekarską precyzją rejestrowały człowieka po człowieku. Ksero paszportu, wprowadzanie karty płatniczej do systemy takie tam...... W holu był dziki tłum ludzi..... Znów przepychanki w kolejce.  Szaleństwa ciąg dalszy. Tak około godziny 22.00 dostaliśmy klucze do pokoi. Do dwóch dwójek, bo już nie było innej opcji, ale nam było wszystko jedno.
Jak się okazało to trafił nam się ekskluzywny apartament. Jednak co z tego była godzina 22.00. Wciągu dnia w tej przepychance lotniskowej, dostaliśmy wiadomość od przewoźnika, że wylatujemy (najprawdopodobniej) następnego dnia o godzinie 5.30. Jak łatwo obliczyć, znając realia lotniskowe, około 3.30 powinniśmy byś na lotnisku.... W hotelu nikt nam nie powiedział, o której będzie po nas autokar, który nas zawiezie na lotnisko... Zmówiliśmy się z ludźmi z kolejki na poranną taksówkę. Nie chcieliśmy czekać, na nie wiadomo co.....
Łatwo obliczyć, że dużo spania nas nie czekało. W pokoju kąpiel, gorąca herbata i kolacja z tego co Pan J. upolował. Dziewczyny zasnęły w mig. My ogarnialiśmy wszystko na drogę powrotna i też spać. Chociaż na chwilę.
Oj tak to była chwilka.....  ale my jesteśmy zdyscyplinowana brygada. Pani z recepcji zamówiła nam taksówkę. Jedziemy na lotnisko....A tam ciemno wszędzie, głucho wszędzie. Z góry było wiadomo, ze nie wylecimy 5.30 tylko później. Nasze karty pokładowe z wczoraj nie działały, nikt nie wiedział co ma z nami zrobić. Powstawały kolejne kolejki. Ludziska znów błądzili od jednej do drugiej. Jedni z obsługi mówili, że mamy lecieć na starych kartach pokładowych inni, że mamy stanąć w rządku do przebukowania. Kolejny chaos. A i tak nikt nam nie dawał gwarancji, że w ogóle polecimy..... Kilka minut po godzinie 5.00, jednak na starych kartach przeszliśmy przez kontrolę. Oczywiście gdy ja biegałam za organizowaniem biletów, Pan J. postanowił wykorzystać bony żywieniowe, którymi hojnie obdarował nas Raynair za całe 4 euro na głowę. Wypicie gorącej kawy tuż przed kontrolą graniczyło z cudem i z moją furią.....
Dobra jeszcze chwila i wsiadamy do samolotu.... Tylko co dalej.

Gdy usiadłam w samolocie, to nawet nie wiem kiedy odpłynęłam. Zasnęłam, mimo iż byłam pełna obaw i niepokoju. Obudził mnie dopiero ryk silników. Samolot wystartował pomimo, że nim sporo bujało. Lecieliśmy do domu...
Lot minął już spokojnie. Czasem mocniej bujało, ale ogólnie było ok. Z lotnisk na parking po auto i powrót do domu. Pełni wrażeń z ostatniej nocy, ale przede wszystkim zadowoleni z tego co udało nam się zwiedzić i zobaczyć. Naprawdę szczerze polecam Walencję, cudnie magiczne miejsce.

I tak oto wpadło nam 20 godzin w Walencji w bonusie.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nie każdy rodzi się tatą

Z podręcznym na Rodos

Pod słońcem Krety